wtorek, 23 sierpnia 2016

gdy marzenia komplikują Ci życie.


Kiedyś pisałam o tym na moim poprzednim blogu. Ale pomyślałam sobie, że chociaż zamierzam nie obracać się za siebie, to jednak po ten kawałek przeszłości muszę raz jeszcze sięgnąć, aby zacząć tutaj wszystko od nowa. Przede wszystkim ze względu na Was, czytelników. Pewnie z większością z Was się znam, ale może jest tutaj ktoś nowy, może ktoś nowy dołączy. Zresztą aby pisać o moim obecnym życiu w Berlinie, nie mogę nie napisać o początkach.

Zaczęło się niewinnie. I wcale nie jakoś nadzwyczajnie. Miałam w życiu akurat taki okres, w którym potrzebowałam zmian. Mniejszych lub większych, ale zmian. Czegoś nowego. Jakiegoś wyzwania. Przygody. Właśnie kończyłam jeden kierunek studiów, byłam w trakcie drugiego. Koleżanka akurat wróciła z Erasmusa, inna dopiero się na niego wybierała. Jedna zadowolona, druga podekscytowana. Hej, w takim razie może i ja spróbuję? I spróbowałam. I w skrócie: przeżyłam chyba największą przygodę swojego życia. Pełna obaw wyjechałam do obcego mi państwa na pół roku, zupełnie sama. Uwierzcie, przez pierwszych kilka dni miałam ochotę się spakować, uciec, wrócić jak najszybciej do domu. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za jakiś czas to nowe miejsce, nowe miasto, które tak bardzo mnie wtedy przerażało będę nazywać domem – kazałabym mu się popukać mocno w czoło.

Nie wiem, kiedy, jak, dlaczego. Jakoś poszło. Poznałam wspaniałych ludzi, którzy są w moim życiu do tej pory, chociaż dzielą nas teraz tysiące kilometrów. Ale one nie są już dla nas przeszkodą. Tak samo, jak przeszkodą nie jest język. Różnice kulturowe. Staliśmy się dla siebie rodziną i myślę, że już zawsze nią będziemy. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale te sześć miesięcy naprawdę niesamowicie mnie zmieniły. I pamiętam, jak bardzo bolało, gdy musieliśmy się rozstać, kiedy musiałam się spakować, zamknąć za sobą drzwi pokoju, w którym spędziłam ostatnie pół roku swojego życia i wrócić do … Właśnie, dokąd ja miałam właściwie wrócić, do domu? Przecież moim nowym domem stał się dla mnie Berlin i ten mały pokoik w akademiku. Moim domem byli Ci wszyscy niesamowici ludzie, z którymi dzieliłam troski i radości. Wtedy gdzieś tam w środku mojej głowy, serca pojawiła się taka myśl, że wrócę. Ale chyba sama do końca w to nie wierzyłam. Ale wiecie, nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy stojąc już przed akademikiem, żegnałam się z moim najlepszy przyjacielem. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak zapłakani staliśmy wtuleni w siebie, podobno trwało to wszystko dużo ponad godzinę (tak mówią moi rodzice, którzy cierpliwie czekali na mnie w zapakowanym po brzegi samochodzie i którym jestem niesamowicie wdzięczna, że byli wtedy przy mnie, bo bez ich pomocy nie ma opcji, nie wróciłabym, nie dałabym rady wsiąść do autobusy, czy samolotu). No dobrze, ale wracając. Staliśmy tak i płakaliśmy i nie pamiętam, czy rozmawialiśmy, czy nie, jeśli tak, to o czym. Pamiętam jedno Jego zdanie: „obiecuję Ci, że któregoś dnia oboje tutaj wrócimy”. Nie wierzyłam. A dzisiaj siedzę na balkonie, wdycham berlińskie powietrze, patrzę na to wszystko z perspektywy czasu i nie wiem, czy bardziej chce mi się do siebie uśmiechać, czy płakać ze wzruszenia, bo wiecie co? Dotrzymaliśmy tej obietnicy. Oboje tutaj wróciliśmy.

Ojeju, ale jakie to było wszystko cholernie trudne. Szczególnie jeśli mało kto wierzy, że to zrobisz, to jak sama masz w to uwierzyć? Ale bierzesz się w garść i zaczynasz działać, małymi kroczkami. Masz wsparcie najbliższych. Masz po drodze ochotę tysiące razy zrezygnować, życie rzuca Ci kłody pod nogi, jakimś cudem je omijasz i okazuje się, że tak miało być, że wszystko do siebie pasuje. Ktoś zamyka Ci drzwi przed nosem, więc wchodzisz oknem i tak ciągle. Trzeba być upartym, zacisnąć zęby i brnąć do przodu. Nie jest łatwo. Ale może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Żeby nie było zbyt łatwo? Bo wiecie, to mi też trochę pozwoliło zrozumieć, że ja naprawdę tego wszystkiego chcę. Bo skoro mimo przeciwności i trudności ja i tak w to brnę, i tak mnie to uszczęśliwia to może faktycznie warto. I to, czego nauczyłam się w przeciągu ostatnich (mniej lub więcej) dwóch lat to, że :


MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ

Wiem, banał. Ale to nie jest tak, że uważam, że to prosty i nieskomplikowany zabieg, jak w tych wszystkich bajkach albo współczesnych serialach: jest marzenia, które jakby za pstryknięciem palca spełnia się i nagle Twoje życie staje się piękniejsze. Całe to spełnianie marzeń jest naprawdę cholernie trudnym i długotrwałym zabiegiem. I jest jeszcze jeden haczyk - marzenia nie zawsze spełniają się tak, jak chcemy, nie zawsze spełniają się wtedy, gdy akurat ich potrzebujemy. Zazwyczaj jest wręcz na odwrót. Z marzeniami nie jest tak, jak z kupnem nowych butów. Marzenia nie stoją na półce w sklepie, wycenione, gotowe do tego, aby je z tej półki zdjąć, podejść z nimi do kasy, zapłacić i założyć na nogi. Z marzeniami nie jest tak prosto, nie jest tak szybko. Marzenia wymagają czasu. Cierpliwości. Wymagają pracy, czasem wielu łez i błędów, decyzji, które na początku wydają się niezwykle nietrafione, złe, a z perspektywy czasu jednak okazuje się, że to były całkiem dobre decyzje. Marzenia są małe i duże. Są dobre. To najlepsze, co możemy mieć w życiu. Marzenia to coś, co nas napędza. Nie bójmy się swoich marzeń, nie wstydźmy się ich, wpuśćmy je do swojego życia. I pamiętajmy, że każdy z nas na te marzenia zasługuje. Ale niech marzenia nie będą tylko marzeniami. Niech marzenia staną się rzeczywistością. Trzeba jednak pamiętać, że marzenia potrafią skomplikować życie. Tak właśnie było z tym moim marzeniem. Marzeniem, które początkowo było tylko przygodą. Później było próbą, zaczęło się przeistaczać, było czymś najpiękniejszym, co mogło mnie spotkać, zaczęło ewoluować w jeszcze większe, poważniejsze marzenie, w jeszcze większe plany na przyszłość i nagle doszłam do takiego dziwnego momentu: poczułam, że to marzenie zaczęło mnie przerastać, zaczęłam się tego marzenia najnormalniej w świecie, tak po ludzku bać, co z kolei doprowadziło do tego, że w pewnym momencie zaczęłam myśleć, że to marzenie nigdy nie powinno się we mnie narodzić, że bez tego byłoby mi łatwiej, że bez tego marzenia nie pogubiłabym się, moje ciasno ułożone plany i wizje na życie nie prysnęłyby niczym bańka mydlana, że gdyby nie to marzenie to nie musiałabym teraz każdego dnia zastanawiać się, co dalej. A później przeczytałam dwa zdania, które na obecną chwilę są czymś, co mnie napędza w chwilach zwątpienia: 

"If your dreams don't scare you, then they aren't big enough" 

oraz

"If you can dream it, you can do it"


Wiem, ja doskonale wiem, że to trudne, gdy Twoje marzenia wywracają Ci życie do góry nogami. Wiem, że to trudne, gdy uświadamiasz sobie, jak wiele pracy od Ciebie wymagają, a Ty nie wiesz, czy masz na to wszystko siły. Gdy nagle sprawiają, że chcesz wszystko zmienić, ale przecież to nie jest takie proste, przecież zmiany wymagają odwagi, ryzyka. Co jeśli się nie uda? Może nie powinnam tak ryzykować, może to dziecinne, naiwne? Ktoś kiedyś powiedział: jest ryzyko, jest zabawa. A ja powiem: jest ryzyko, są (spełnione) marzenia. Ja postanowiłam zaryzykować. Postanowiłam uwierzyć w moje marzenie i dążyć do niego. Musiałam być cierpliwa, co wcale nie było łatwe, bo z cierpliwością u mnie ciężko. Najchętniej chciałabym zmiany już, teraz, zaraz. Bez czekania. Ale musiałam sobie uświadomić, że marzenia wymagają czasu, wymagają też rozsądku i mądrości. Więc czekałam (nie)cierpliwie, ale nie z założonymi rękoma. Czekałam, działałam i z dnia na dzień czułam, że jestem coraz bliżej. A dzisiaj mogę już z pełną satysfakcją i dumą powiedzieć: udało się. I było warto. Mimo wszystko. Bo o tym, że spełnione marzenie nie gwarantuje Ci totalnego szczęścia już na zawsze opowiem Wam kiedy indziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz