Kiedyś pisałam o
tym na moim poprzednim blogu. Ale pomyślałam sobie, że chociaż zamierzam nie
obracać się za siebie, to jednak po ten kawałek przeszłości muszę raz jeszcze
sięgnąć, aby zacząć tutaj wszystko od nowa. Przede wszystkim ze względu na Was,
czytelników. Pewnie z większością z Was się znam, ale może jest tutaj ktoś
nowy, może ktoś nowy dołączy. Zresztą aby pisać o moim obecnym życiu w Berlinie, nie
mogę nie napisać o początkach.
Zaczęło się
niewinnie. I wcale nie jakoś nadzwyczajnie. Miałam w życiu akurat taki
okres, w którym potrzebowałam zmian. Mniejszych lub większych, ale zmian. Czegoś
nowego. Jakiegoś wyzwania. Przygody. Właśnie kończyłam jeden kierunek studiów,
byłam w trakcie drugiego. Koleżanka akurat wróciła z Erasmusa, inna dopiero się
na niego wybierała. Jedna zadowolona, druga podekscytowana. Hej, w takim razie
może i ja spróbuję? I spróbowałam. I w skrócie: przeżyłam chyba największą
przygodę swojego życia. Pełna obaw wyjechałam do obcego mi państwa na pół roku,
zupełnie sama. Uwierzcie, przez pierwszych kilka dni miałam ochotę się
spakować, uciec, wrócić jak najszybciej do domu. Gdyby ktoś mi wtedy
powiedział, że za jakiś czas to nowe miejsce, nowe miasto, które tak bardzo
mnie wtedy przerażało będę nazywać domem – kazałabym mu się popukać mocno w
czoło.
Nie wiem, kiedy,
jak, dlaczego. Jakoś poszło. Poznałam wspaniałych ludzi, którzy są w moim życiu
do tej pory, chociaż dzielą nas teraz tysiące kilometrów. Ale one nie są już
dla nas przeszkodą. Tak samo, jak przeszkodą nie jest język. Różnice kulturowe.
Staliśmy się dla siebie rodziną i myślę, że już zawsze nią będziemy. Nie będę
się wdawać w szczegóły, ale te sześć miesięcy naprawdę niesamowicie mnie zmieniły. I
pamiętam, jak bardzo bolało, gdy musieliśmy się rozstać, kiedy musiałam się
spakować, zamknąć za sobą drzwi pokoju, w którym spędziłam ostatnie pół roku
swojego życia i wrócić do … Właśnie, dokąd ja miałam właściwie wrócić, do domu? Przecież moim nowym domem stał
się dla mnie Berlin i ten mały pokoik w akademiku. Moim domem byli Ci wszyscy niesamowici ludzie, z którymi dzieliłam troski i radości. Wtedy gdzieś tam w środku mojej
głowy, serca pojawiła się taka myśl, że wrócę. Ale chyba sama do końca w to nie
wierzyłam. Ale wiecie, nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy stojąc już przed
akademikiem, żegnałam się z moim najlepszy przyjacielem. Pamiętam, jakby to było
wczoraj, jak zapłakani staliśmy wtuleni w siebie, podobno trwało to wszystko
dużo ponad godzinę (tak mówią moi rodzice, którzy cierpliwie czekali na mnie w
zapakowanym po brzegi samochodzie i którym jestem niesamowicie wdzięczna, że
byli wtedy przy mnie, bo bez ich pomocy nie ma opcji, nie wróciłabym, nie
dałabym rady wsiąść do autobusy, czy samolotu). No dobrze, ale wracając.
Staliśmy tak i płakaliśmy i nie pamiętam, czy rozmawialiśmy, czy nie, jeśli
tak, to o czym. Pamiętam jedno Jego zdanie: „obiecuję Ci, że któregoś dnia
oboje tutaj wrócimy”. Nie wierzyłam. A dzisiaj siedzę na balkonie, wdycham berlińskie powietrze, patrzę na to wszystko z perspektywy czasu
i nie wiem, czy bardziej chce mi się do siebie uśmiechać, czy płakać ze
wzruszenia, bo wiecie co? Dotrzymaliśmy tej obietnicy. Oboje tutaj wróciliśmy.
Ojeju, ale jakie
to było wszystko cholernie trudne. Szczególnie jeśli mało kto wierzy, że to
zrobisz, to jak sama masz w to uwierzyć? Ale bierzesz się w garść i zaczynasz
działać, małymi kroczkami. Masz wsparcie najbliższych. Masz po drodze ochotę
tysiące razy zrezygnować, życie rzuca Ci kłody pod nogi, jakimś cudem je
omijasz i okazuje się, że tak miało być, że wszystko do siebie pasuje. Ktoś
zamyka Ci drzwi przed nosem, więc wchodzisz oknem i tak ciągle. Trzeba być
upartym, zacisnąć zęby i brnąć do przodu. Nie jest łatwo. Ale może właśnie o to
w tym wszystkim chodzi? Żeby nie było zbyt łatwo? Bo wiecie, to mi też trochę
pozwoliło zrozumieć, że ja naprawdę tego wszystkiego chcę. Bo skoro mimo
przeciwności i trudności ja i tak w to brnę, i tak mnie to uszczęśliwia to może
faktycznie warto. I to, czego nauczyłam się w przeciągu ostatnich (mniej lub
więcej) dwóch lat to, że :
MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ
Wiem, banał. Ale
to nie jest tak, że uważam, że to prosty i nieskomplikowany zabieg, jak w tych wszystkich bajkach albo współczesnych serialach: jest marzenia, które jakby za
pstryknięciem palca spełnia się i nagle Twoje życie staje się piękniejsze. Całe to spełnianie marzeń jest naprawdę cholernie trudnym i długotrwałym zabiegiem. I jest
jeszcze jeden haczyk - marzenia nie zawsze spełniają się tak, jak chcemy, nie
zawsze spełniają się wtedy, gdy akurat ich potrzebujemy. Zazwyczaj jest wręcz
na odwrót. Z marzeniami nie jest tak, jak z kupnem nowych butów. Marzenia nie
stoją na półce w sklepie, wycenione, gotowe do tego, aby je z tej półki zdjąć,
podejść z nimi do kasy, zapłacić i założyć na nogi. Z marzeniami nie jest tak
prosto, nie jest tak szybko. Marzenia wymagają czasu. Cierpliwości. Wymagają
pracy, czasem wielu łez i błędów, decyzji, które na początku wydają się niezwykle nietrafione, złe, a
z perspektywy czasu jednak okazuje się, że to były całkiem dobre decyzje.
Marzenia są małe i duże. Są dobre. To najlepsze, co możemy mieć w życiu.
Marzenia to coś, co nas napędza. Nie bójmy się swoich marzeń, nie wstydźmy się
ich, wpuśćmy je do swojego życia. I pamiętajmy, że każdy z nas na te marzenia
zasługuje. Ale niech marzenia nie będą tylko marzeniami. Niech marzenia staną
się rzeczywistością. Trzeba jednak pamiętać, że marzenia potrafią skomplikować
życie. Tak właśnie było z tym moim marzeniem. Marzeniem, które początkowo było tylko przygodą.
Później było próbą, zaczęło się przeistaczać, było czymś najpiękniejszym, co
mogło mnie spotkać, zaczęło ewoluować w jeszcze większe, poważniejsze marzenie,
w jeszcze większe plany na przyszłość i nagle doszłam do takiego dziwnego
momentu: poczułam, że to marzenie zaczęło mnie przerastać, zaczęłam się tego
marzenia najnormalniej w świecie, tak po ludzku bać, co z kolei doprowadziło do
tego, że w pewnym momencie zaczęłam myśleć, że to marzenie nigdy nie powinno
się we mnie narodzić, że bez tego byłoby mi łatwiej, że bez tego marzenia nie
pogubiłabym się, moje ciasno ułożone plany i wizje na życie nie prysnęłyby
niczym bańka mydlana, że gdyby nie to marzenie to nie musiałabym teraz każdego
dnia zastanawiać się, co dalej. A później przeczytałam dwa zdania, które na
obecną chwilę są czymś, co mnie napędza w chwilach zwątpienia:
"If your
dreams don't scare you, then they aren't big enough"
oraz
"If you can
dream it, you can do it"
Wiem, ja doskonale wiem, że to trudne, gdy
Twoje marzenia wywracają Ci życie do góry nogami. Wiem, że to trudne, gdy uświadamiasz
sobie, jak wiele pracy od Ciebie wymagają, a Ty nie wiesz, czy masz na to
wszystko siły. Gdy nagle sprawiają, że chcesz wszystko zmienić, ale przecież to
nie jest takie proste, przecież zmiany wymagają odwagi, ryzyka. Co jeśli się
nie uda? Może nie powinnam tak ryzykować, może to dziecinne, naiwne? Ktoś kiedyś
powiedział: jest ryzyko, jest zabawa. A ja powiem: jest ryzyko, są (spełnione)
marzenia. Ja postanowiłam zaryzykować. Postanowiłam uwierzyć w moje marzenie i
dążyć do niego. Musiałam być cierpliwa, co wcale nie było łatwe, bo z
cierpliwością u mnie ciężko. Najchętniej chciałabym zmiany już, teraz, zaraz.
Bez czekania. Ale musiałam sobie uświadomić, że marzenia wymagają czasu,
wymagają też rozsądku i mądrości. Więc czekałam (nie)cierpliwie, ale nie z
założonymi rękoma. Czekałam, działałam i z dnia na dzień czułam, że jestem
coraz bliżej. A dzisiaj mogę już z pełną satysfakcją i dumą powiedzieć: udało
się. I było warto. Mimo wszystko. Bo o tym, że spełnione marzenie nie gwarantuje Ci totalnego szczęścia już na zawsze opowiem Wam kiedy indziej.